Nie żyje Józef Jarmuła, legenda Włókniarza Częstochowa
"Jakie ja miałem wspaniałe życie..". Tak przed laty w jednym z wywiadów mówił o sobie były żużlowiec, legenda Włókniarza Częstochowa Józef Jarmuła. Dziś odszedł z tego świata. Miał 83 lata.

Szacowany czas czytania: 02:56
Nie żyje wyśmienity przed laty żużlowiec, dusza towarzystwa. niesamowity wojownik i showmen – Józef Jarmuła. Był legendą częstochowskiego Włókniarza. Zmarł dziś w wieku 83 lat. W żałobie pogrążyło się żużlowe środowisko.
Legenda naszego klubu, postać niezwykle charyzmatyczna, pionier swoich czasów. Sam o sobie mówił, że urodził się dla żużla za wcześnie. Człowiek utożsamiany z niesamowitą wolą walki, nieustępliwością i ambicją.
Na jego mecze przychodziły rzesze ludzi. Tłumy chciały zobaczyć Jarmułę, postać, która wyprzedziła swoją epokę. Był jednym z liderów złotej drużyny Lwów z roku 1974
– napisali w mediach społecznościowych przedstawiciele częstochowskiego klubu.
Jarmuła był postacią nietuzinkową. Syn oficera, urodzony w węgierskim „oflagu” do polskiego Raciborza trafił wraz z rodziną po wojnie. I tam, w Raciborzu, w 1945 roku odnalazł go Paweł Dziura, żużlowiec z Rybnika.
Przyjechał na swoim czerwonym „Indianie”. Pamiętam ten motor doskonale, pozwolono mi go nawet dotknąć. To była maszyna duch, cud…. Paweł przewiózł mnie kawałek i tak narodziła się moja nowa miłość…
– wspominał swoje dziecięce lata Jarmuła.
Na starej SHl-ce przemierzał podraciborskie lasy i pola. Do żużla zabierał się dwa razy. Pierwszy raz, w 1960 roku, ale już kilkanaście miesięcy później upomniała się o niego ojczyzna. Po powrocie do cywila, znów zapukał do żużlowego warsztatu w Rybniku. – Nie było dla mnie miejsca. Ławka pełna. A na torze… Wyglenda, Woryna, Maj. Dla niedoświadczonego Jarmuły w najsłynniejszym wówczas polskim klubie zabrakło miejsca. Ale na tor pozwolono mu wyjechać w Świętochłowicach.
Jarmuła był showmenem. Szybko zrozumiał, że żużel to nie jest tylko puszczanie sprzęgła i jazda w lewo. To miało być przedstawienie, w którym on grał główną rolę. W latach 70-tych porzucił Śląsk dla Częstochowy. I to była jego wielka miłość. Po mieści, pod Jasną Górą przechadzał się zawsze w swojej charakterystycznej apaszce w groszki. Ludzie go kochali. Wtedy nie chodziło się w Częstochowie na żużel… chodziło się na Jarmułę. Ludzie wiedzieli, że kiedy pojawi się na torze, będzie się działo.
Ryzykował, jeździł niczym dziki koń spuszczony z uprzęży. Rywale chwytali się za głowę, sędziowie w ciągu jednego meczu potrafili postarzeć się o kilka lat. Kiedy swoim BMW jechał ulicami miasta, często rozbrzmiewał charakterystyczny klakson – popularna „La cucaracha”. Na stadionie robił show nawet wtedy, gdy zaliczył defekt. Machał rękami, kopał motocykl. A tłum piał z zachwytu
Całe życie walczyłem, o sprzęt, o motory. Przyjeżdżałem drugi, czasem trzeci. Przede mną… Ci co mieli dobry sprzęt. Aż wreszcie mój klubowy kolega Marek Cieślak zaczął jeździć w Anglii i przywiózł za to trzy silniki Weslake. Powiedzieli mi masz jeden – udowodnij na co cię stać. A ja od razu, w pierwszych zawodach pobiłem rekord toru w Lesznie. Potem pobiłem kolejny rekord toru w Bydgoszczy. To nieprawdopodobne. Ale kiedy skończył się ten motor znów przyjeżdżałem drugi i trzeci…
– wspominał w rozmowie z Barbarą Kubicą-Kasperzec, naszą reporterką, przed laty Jarmuła.
I właśnie takiego Józefa Jarmułę zapamiętamy – uśmiechającego się pod nosem na każde wspomnienie o żużlu, pełnego pasji i… życia.
Czytaj także: